niedziela, 21 czerwca 2015

Immigration Visa - Stage 3rd - Interview

Nareszcie! Jest i wiza! Szczęśliwym dniem okazał się być 16 czerwca 2015, który już drugi raz w moim życiu okazał się być dniem szczególnym, bo 16 czerwca 2012 poznałam mojego obecnego męża, jakże romantycznie! ;)

Ale od początku... Po zaakceptowaniu przez NVC naszej petycji czekaliśmy kilka dni na wyznaczenie rozmowy w ambasadzie, ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że będzie mnie czekała wycieczka do Warszawy, mówię niestety, bo ostatnie 3 wyprawy po wizę gnały mnie do Krakowa, gdzie podlegałam ze względu na miejsce zamieszkania, jednak w przypadku wizy imigracyjnej najwidoczniej nie miało to znaczenia.

Rozmowa wypadała we wtorek, więc już w niedzielę wieczorem za pomocą BlaBlaCar dostałam się do Warszawy. A czemu tak wcześnie? Bo musiałam jeszcze zrobić wymagane badania medyczne, a żeby tego dokonać koniecznie trzeba udać się do wybranych przez ambasadę placówek. Tak też uczyniłam bladym świtem w poniedziałek. Najpierw rentgen klatki piersiowej i wymagane testy na kiłę... Badania i zdjęcie można wykonać z marszu, koszt jedyne 88 zł... potem będzie gorzej. Następnie wycieczka komunikacją miejską do lekarza ogólnego. Zbadał oczy, uszy, pozaglądał w zęby, podał szczepionkę, skasował 300 zł + 105 zł za rzeczoną szczepionkę, wypełnił papiery i wsio. Pół dnia z głowy. Potem spacer po stolicy, starówce, kilka zdjęć i z powrotem do hostelu, z którego wszędzie na szczęście miałam blisko, czy to na stare miasto, czy do ambasady.

We wtorek rano ruszyłam po 8 do ambasady, dotarłam do celu koło 8.20, niepotrzebnie poszłam do fotografa naprzeciwko zostawić torebkę, skasowano mnie za tę wątpliwą usługę 10 zł, okazało się potem, że całą elektronikę zostawić można u strażników i z lekko opustoszałym dobytkiem wejść do budynku ambasady. Początek więc nie najlepszy... potem będzie gorzej. O 8.25 bez torebki ustawiłam się w ogonku średnio długiej kolejki i czekałam w niej aż do 9.10, żeby w ogóle wejść do środka. Tam kolejna kolejka. 10 min. Szybko zostałam pokierowana do okienka Wiz Imigracyjnych gdzie dostałam numerek i mogłam sobie iść dalej czekać. 10 min. Znowu do okienka, pani wzięła ode mnie wszystkie dokumenty, zadała parę pytań, wypełniła jakiś świstek i odesłała, żeby dalej czekać. 30 min. Znowu do okienka, tym razem pani pobrała ode mnie odciski palców i znowu odesłała, żeby dalej czekać, już na właściwą rozmowę z konsulem. 1,5h później w końcu mój numerek wyświetlił się na ekranie i podeszłam do innego okienka, gdzie czekała na mnie pani konsul. Zadała mi cztery pytania (po w sumie ponad 2h czekania!): czy faktycznie poznałam męża na Summer Camp, kiedy się ostatni raz widzieliśmy, kiedy planuje wylot do USA i gdzie zamierzamy mieszkać, postukała w klawiaturę. 2 min i do widzenia. Bezstresowo, miło, szkoda tylko, że tyle czekania. Plułam sobie w brodę, że nie miałam nic do jedzenia, umierałam z głodu, chociaż nawet nie wiem czy pozwoliliby mi je wnieść do środka. Ale co tam! Najważniejsze, że moja visa journey dobiega końca! Przynajmniej na jakiś czas. Teraz oczekuję na paszport, rozpoczynam polowanie na jakiś sensowny lot i w drogę ! Mąż nie może się już doczekać, a ja już prawie żyję na walizach, 16 czerwca to był po raz kolejny bardzo dobry dzień. :)