sobota, 14 listopada 2015

Pierwszy miesiąc w USA

22 października minął pierwszy miesiąc mojego pobytu w USA, miesiąc pełen wrażeń, pierwszych wzlotów i upadków.

Granicę przekraczałam na lotnisku Chicago O'Hare, czekałam w kolejce dla turystów prawie godzinę, przekazałam mój paszport razem z kopertą ze wszystkimi dokumentami oficerowi, który szybko przeprowadził standardową procedurę pobrania odcisków palców, następnie kazał mi odebrać bagaż oraz zaprowadził do innej kolejki, gdzie czekałam ok. 40 min, po czym bez żadnych pytań oddano mi paszport z pieczątką i pokierowano do wyjścia. Z terminala 5 szybko pognałam na 2, żeby złapać lot do Springfield, MO, oczywiście pogubiłam się na lotnisku, więc straciłam trochę czasu na próbie odnalezienia się, jak już dotarałam na terminal 2 objuczona jak wielbłąc to okazało się, że kolejka do kontroli bezpieczeństwa jest koszmarnie długa, a już nerwowo zerkałam na zegarek... ale udało się zdążyć na lot i bezpiecznie około godziny ósmej wieczorem w końcu zobaczyłam mojego męża!

Dwa tygodnie wakacji, które miałam na zadomowienie się i nacieszenie małżonkiem zleciały zdecydowanie za szybko i przyszedł czas na prawdziwe życie, pracę, rachunki, zakupy, ale o tym potem ;)

Zacznę od tego co najważniejsze w życiu świeżo upieczonego imigranta, czyli SSN (Social Security Number - w przybliżeniu coś jak nasz polski PESEL/NIP) i tutaj już pierwsza niespodzianka! W pierwszym tygodniu pobytu pognałam do odpowieniego urzędu, aby zaaplikować o nową kartę, numer już miałam nadany z racji wcześniejszego pobytu w USA na wizie J1, przemiły pan w okienku poinformował mnie, że nowa kartę, z nowym nazwiskiem wysłano do mnie automatycznie już kilka dni temu, uff jedna sprawa załatwiona.

Kolejną ważną sprawą było prawo jazdy, gdyż niestety w Missouri jako rezydent nie mogę prowadzić pojazdu nie posiadając amerykańskiego driver license. Na szczęście w USA formalności z tym związane są dużo mniej kosztowne i skomplikowane niż w Polsce. Udałam się do DMV zasięgnąć informacji czego dokładnie potrzebuje, aby przystąpić do egzaminu, dostałam książkę i po kilku dniach wróciłam na written test, vision test, road sign test. Wszystko trwało może z 30 min, w tym po raz kolejny udowadniając jak wspaniałym jestem kierowcą i jak świetnie znam znaki drogowe, spędziłam 10 minut w poczekalni ucząc się ich angielskich nazw, pojęcia nie mam jak mogłam przeoczyć tak ważną kwestię i przyjść nieprzygotwana. Ale co tam, udało się, uzyskałam permit, czyli mogę prowadzić samochód w obecności kogoś kto ma full driver licence. Na tym musiałam poprzestać, ponieważ tego dnia nie było już możliwości przystąpienia do części praktyczniej egzaminu. Tę sprawę załatwiłam kilka dni później, całkowity koszt uzyskania prawa jazdy w USA to ~$20.

No i wreszcie nadszedł długo wyczekiwany pierwszy dzień w nowej pracy! Muszę przyznać, że byłam bardzo pozytywnie podekscytowana, ale w którymś momencie również przytłoczona - sama czterogodzinna pogadanka o benefitach i wypełnianie stosów papierów zjadła chyba z 80% zasobów mojej energii. Dopiero potem poznałam mojego szefa, mój zespół i wszystkich w departamencie IT. I tak zleciał pierwszy dzień :) Szczerze mowiąc to poza językiem, benefitami i wynagrodzeniem to wiele się moja firma nie różni od poprzedniego pracodawcy (fakt, że nie mam tutaj dostępu do pysznej kawy i herbaty, wszystko muszę przynosić sama bardzo boli i daje się we znaki!).


Pierwsze Halloween już za mną i teraz z niecierpliwością czekam na pierwsze Thanksgiving i Black Friday!

środa, 2 września 2015

4rd Stage - One way ticket

Do wyjazdu pozostało już tylko kilka dni, wreszcie! 22 września ważną datą jest, wtedy właśnie czeka mnie jedna z najważniejszych podróży w życiu - do USA z biletem w jedną stronę. Wspomniany bilet w jedną stronę jest bohaterem dzisiejszego posta, jego kupno gdy zamierzamy wybrać się do USA nie jest takie proste. Dlaczego?

Teorii na ten temat jest kilka, najpopularniejsza to ta, że osoba kupująca bilet w jedną stronę do USA podróżuje najprawdopodobniej w interesach, więc musi być elastyczna, a przy tym pewnie stać ją na droższy bilet. Ile w tym prawdy, ciężko stwierdzić. Często więc najkorzystniej jest kupić bilet round trip (w dwie strony) i z powrotnego zrezygnować. Podobno w USA czasem za to ścigają, ale są to raczej sprawy promilowe, w Europie w ogóle zapomniane. Na rynku można jednak znaleźć kilka linii lotniczych które działają nieco inaczej niż te regularne, mianowicie oferują one way ticket w przyzwoitej cenie. O czym jeszcze warto pamiętać przy kupnie biletu? Znawcy mówią, że lepiej wybierać dni w środku tygodnia, kupować niedzielnym wieczorem około 8 tygodni przed planowaną datą podróży, przeszukiwać różnego rodzaju portale typu expedia, skyscanner, kayak, flipo. Ja tym razem do żadnej się nie zastosowałam, bilet kupiłam w poniedziałek, 4 tygodnie przed wylotem, bezpośrednio na stronie przewoźnika , w razie sytuacji awaryjnej wolę rozmawiać bezpośrednio z linią lotniczą niż z pośrednikiem. Wybór padł na linie AirBerlin, najtańszą opcję: taryfę FlyClassic w klasie Economy, cena: 1996 zł w jedną stronę. W cenie bagaż podręczny, rejestrowalny, posiłki, przekąski. Lot z Krakowa (wylot o 6:15) do Chicago (przylot o 11:25) przez Berlin.

Ale skupmy się na tym co ma nam do zaoferowania dzisiejszy rynek, w celach porównawczych wybrałam datę 16.12.2015, środę, czyli do testowego wylotu mamy ponad dwa miesiące.

 Zacznę od linii na którą sama się zdecydowałam:


Źródło: Internet.

16.12.2015:

Trasa: Kraków - Chicago
Cena: 2001,71 zł
Taryfa: Economy FlyClassic
Czas: 13h05min, wylot 6:30, przylot 12:30.
Cena obejmuje: bagaż podręczny, rejestrowalny, posiłki, przekąski.


Źródło: Internet

Niestety 16.12.2015 interesujących lotów brak, ale 15.12.2015 też jest ok ;) Lotów do Chicago Norwegian nie oferuje, ale spokojnie można dostać się do Nowego Jorku (JFK), San Francisco (OAK), Los Angeles (LAX), Las Vegas (LAS) lub na Florydę.

Trasa: Kraków - New York
Cena: 821
Taryfa: Economy LowFare
Czas: 13h50min, wylot 12:10, przylot 20:00.
Cena obejmuje: tylko bagaż podręczny.

Bagaż rejestrowalny (do 20kg) i posiłki można dokupić osobno, zazwyczaj wychodzi to drożej niż kupno droższej opcji LowFare+ (dla daty przykładowej za 1062 zł), w cenie której zawarta jest opłata za duży bagaż i posiłki. Czy przekąski i napoje są dostępne bez ograniczeń niestety nie mam pojęcia, opinie przeczytałam przeróżne.

Cena jest bardzo kusząca, ale w mojej sytuacji Norwegian odpadł ze względu na późny przylot i w konsekwencji konieczność spędzenia nocy w Nowym Jorku i kontynuowania podróży następnego dnia, gdyż moje docelowe miasto jest nieco dalej ;)

I na tym możliwości się chyba kończą, przynajmniej ja nic innego godnego uwagi nie znalazłam. Ewentualnie linie Condor, ale nie latają ani do Chicago, ani Nowego Jorku i sprawdzając loty dzisiaj (09.02.2015) najwcześniejszy dostępny znalazłam na maj 2016, do Waszyngtonu.

Jeśli ktoś rezerwuje bilet w miarę wcześnie to warto rozważyć co się bardziej opłaca, gdyby nie fakt, że nieco sytuacja mnie zaskoczyła, bo musiałam przyśpieszyć wyjazd o miesiąc (dostałam już pracę w USA!) to na 99% wybrałabym lot Lufthansą z biletem w dwie strony, cenowo wyszłoby pewnie podobnie, a Lufthansą do USA już latałam, więc jest już przeze mnie sprawdzona, lubię ją i cenię, teraz jednak przyszedł czas na nowe doświadczenia. W którymś z kolejnych postów na pewno opiszę wrażenia po locie z AirBerlin :)

niedziela, 21 czerwca 2015

Immigration Visa - Stage 3rd - Interview

Nareszcie! Jest i wiza! Szczęśliwym dniem okazał się być 16 czerwca 2015, który już drugi raz w moim życiu okazał się być dniem szczególnym, bo 16 czerwca 2012 poznałam mojego obecnego męża, jakże romantycznie! ;)

Ale od początku... Po zaakceptowaniu przez NVC naszej petycji czekaliśmy kilka dni na wyznaczenie rozmowy w ambasadzie, ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że będzie mnie czekała wycieczka do Warszawy, mówię niestety, bo ostatnie 3 wyprawy po wizę gnały mnie do Krakowa, gdzie podlegałam ze względu na miejsce zamieszkania, jednak w przypadku wizy imigracyjnej najwidoczniej nie miało to znaczenia.

Rozmowa wypadała we wtorek, więc już w niedzielę wieczorem za pomocą BlaBlaCar dostałam się do Warszawy. A czemu tak wcześnie? Bo musiałam jeszcze zrobić wymagane badania medyczne, a żeby tego dokonać koniecznie trzeba udać się do wybranych przez ambasadę placówek. Tak też uczyniłam bladym świtem w poniedziałek. Najpierw rentgen klatki piersiowej i wymagane testy na kiłę... Badania i zdjęcie można wykonać z marszu, koszt jedyne 88 zł... potem będzie gorzej. Następnie wycieczka komunikacją miejską do lekarza ogólnego. Zbadał oczy, uszy, pozaglądał w zęby, podał szczepionkę, skasował 300 zł + 105 zł za rzeczoną szczepionkę, wypełnił papiery i wsio. Pół dnia z głowy. Potem spacer po stolicy, starówce, kilka zdjęć i z powrotem do hostelu, z którego wszędzie na szczęście miałam blisko, czy to na stare miasto, czy do ambasady.

We wtorek rano ruszyłam po 8 do ambasady, dotarłam do celu koło 8.20, niepotrzebnie poszłam do fotografa naprzeciwko zostawić torebkę, skasowano mnie za tę wątpliwą usługę 10 zł, okazało się potem, że całą elektronikę zostawić można u strażników i z lekko opustoszałym dobytkiem wejść do budynku ambasady. Początek więc nie najlepszy... potem będzie gorzej. O 8.25 bez torebki ustawiłam się w ogonku średnio długiej kolejki i czekałam w niej aż do 9.10, żeby w ogóle wejść do środka. Tam kolejna kolejka. 10 min. Szybko zostałam pokierowana do okienka Wiz Imigracyjnych gdzie dostałam numerek i mogłam sobie iść dalej czekać. 10 min. Znowu do okienka, pani wzięła ode mnie wszystkie dokumenty, zadała parę pytań, wypełniła jakiś świstek i odesłała, żeby dalej czekać. 30 min. Znowu do okienka, tym razem pani pobrała ode mnie odciski palców i znowu odesłała, żeby dalej czekać, już na właściwą rozmowę z konsulem. 1,5h później w końcu mój numerek wyświetlił się na ekranie i podeszłam do innego okienka, gdzie czekała na mnie pani konsul. Zadała mi cztery pytania (po w sumie ponad 2h czekania!): czy faktycznie poznałam męża na Summer Camp, kiedy się ostatni raz widzieliśmy, kiedy planuje wylot do USA i gdzie zamierzamy mieszkać, postukała w klawiaturę. 2 min i do widzenia. Bezstresowo, miło, szkoda tylko, że tyle czekania. Plułam sobie w brodę, że nie miałam nic do jedzenia, umierałam z głodu, chociaż nawet nie wiem czy pozwoliliby mi je wnieść do środka. Ale co tam! Najważniejsze, że moja visa journey dobiega końca! Przynajmniej na jakiś czas. Teraz oczekuję na paszport, rozpoczynam polowanie na jakiś sensowny lot i w drogę ! Mąż nie może się już doczekać, a ja już prawie żyję na walizach, 16 czerwca to był po raz kolejny bardzo dobry dzień. :)

niedziela, 3 maja 2015

Immigration Visa - Stage 2nd - NVC

Już nieco ochłonęłam, więc mogę zabrać się za opisanie kolejnego etapu procesu starania się o wizę imigracyjną. Emocji było sporo, gdy w piątek 1 maja dowiedziałam się, że nasza petycja została zaakceptowana przez kolejny urząd - National Visa Center, czyli Narodowe Centrum Wizowe. Teraz czekamy tylko na badania lekarskie i rozmowę wizową... i mogę się pakować!

W poście Etap 1 opisałam czym charakteryzował się pierwszy krok tego szalonego procesu wizowego. Szalonego, bo nieprzewidywalnego, drogiego i męczącego... ale już prawie koniec, uff... Ku naszemu zaskoczeniu NVC rozpatrzyło naszą sprawę w ciągu 23 dni, porównując to ze 161 dniami oczekiwania na etapie USCIS na prawdę wywołało to niemałe zdumienie i radość. Zagłębiając się nieco bardziej w szczegóły i nawiązując do posta na temat poprzedniego etapu to 20/03/2015 otrzymaliśmy e-mail informujący o przekazaniu naszych dokumentów do wspomnianego NVC, odczekaliśmy grzecznie tydzień i mąż zaczął dzwonić, pytając czy petycja już dotarła i czy nadano nam numer sprawy. Pamiętam, że zaczęłam się już denerwować, bo ciągle twierdzili, że nic do nich nie przyszło, ale ku mojej uldze wreszcie 03/04/2015 przez telefon podano nam numer naszej sprawy i identyfikator opłat, znane jako Case Number & Invoice ID Number. Co ciekawe, znając już swój numer sprawy można dokładnie sprawdzić kiedy został on nadany, przykładowo:

WRW2015549006

Pierwsze trzy litery oznaczają, w której ambasadzie procesowana będzie wiza, kolejne cztery cyfry to rok, następne trzy to dzień wg kalendarza juliańskiego powiększony o 500, a ostatnie 3 cyfry mówią, jako której sprawie w kolejności nadano numer w danym dniu. Rozpracowując więc nasz przykład dowiadujemy się, że sprawa trafi do Warszawy, a numer nadany został w 2015 roku, 49 dniu roku wg kalendarza juliańskiego tj. 18 lutego jako szóstej sprawie w tym dniu.

Mając wszystkie potrzebne do zidentyfikowania numery można zalogować się na stronę NVC, gdzie wykonać można wszystkie opłaty, wypełnić formularze online i tyle, statusu sprawy nie zobaczymy. Na etapie NVC wysyła się dwa zestawy dokumentów - jeden zwany AOS, dotyczący sponsora i drugi IV Application dotyczący głównego aplikanta-imigranta. Każdy zestaw idzie własną ścieżką, czyli wymaganie jest wniesienie osobnych opłat i wysłanie dwóch paczek z dokumentami w ramach jednej sprawy.

AOS:
  1. Opłata za AOS - $120
  2. Zebranie i wysłanie dokumentów

IV Application:
  1. Choice of Agent Form (DS-261)
  2. Opłata za IV Application - $325
  3. Zebranie i wysłanie dokumentów
  4. DS-260

Tak wygląda ogólnie, ale jest parę trików o których warto wiedzieć, żeby przyśpieszyć cały proces, a ja chętnie się nimi podzielę ;)

 Krok 1: Case Number & Invoice ID Number

Jak już wspomniałam wyżej, mąż uparcie wydzwaniał do NVC, żeby pozyskać te nieszczęsne numery jak najszybciej, ale można spokojnie poczekać na list tzw. Welcome Letter, który zawierać będzie wszystkie niezbędne informacje na temat etapu NVC oraz potrzebne numerki, identyfikatory, itp. Ja osobiście polecam dzwonić, bo czytałam historie par do których list docierał po tygodniach, a do innych w ogóle.

Krok 2: AOS Fee & Choice of Agent Form (DS-261)

Logujemy się na wspomnianą wyżej stronę NVC i wesoło wnosimy (a raczej sponsor wnosi, czyli mój kochany mąż :D) opłatę za Affadavit of Support, czym dokładnie jest sam AOS opiszę później, ale na dzień dzisiejszy kosztuje to $120. Natomiast ja jako główny aplikant wypełniam formularz wyboru agenta (DS-261).

Krok 3: Supporting Documents

Chyba najtrudniejszy moment w całym procesie wizowym, przynajmniej z mojej perspektywy, a czemu? Zaraz się dowiecie...

A. Paczka AOS

Affadavit of Support to nic innego jak przysłowiowy pakt z diabłem, a w przypadku wizy małżeńskiej oświadczenie, że małżonek jako sponsor bierze całkowitą odpowiedzialność finansową za przyszłego imigranta dopóki ten/ta uzyska obywatelstwa i uwaga(!), rozwód nie zwalnia z tego zobowiązania. A o co w tym wszystkim chodzi? A no o pieniądze, bo o co innego?  Świeżo upieczonemu imigrantowi nie będzie przysługiwała w zasadzie żadna pomoc ze strony rządu USA, ni to kartki na jedzenie, ni zasiłek, nic. 

Nasza paczka AOS zawierała:
  1. Strona z kodem kreskowym, znana jako barcoded cover sheet.
  2. Cover letter, czyli wylistowana zawartość paczki.
  3. Wypełniony i podpisany I-864.
  4. 2014 Tax transcripts.
  5. 2013 Tax transcripts.
  6. 2012 Tax transcripts.
  7. Kopie rachunków (paychecks) za ostatnie 6 miesięcy, jako dowód aktualnych dochodów sponsora.
  8. Zaświadczenie o zatrudnieniu sponsora (employment letter).

B. Paczka z IV Application
  1. Strona z kodem kreskowym, znana jako barcoded cover sheet.
  2. Cover letter, czyli wylistowana zawartość paczki.
  3. Fotokopia mojego aktu urodzenia (odpis zupełny) plus tłumaczenie.
  4. Fotokopia zaświadczenia o niekaralności plus tłumaczenie.
  5. Fotokopia aktu małżeństwa.
  6. Fotokopia strony paszportowej z moimi danymi personalnymi.

Zebrane dokumenty umieściliśmy w osobnych podpisanych teczkach, potem razem, w jednej kopercie mąż wysłał je przesyłką ekspresową do NVC.

Krok 4: Get your DS-261 reviewed and pay IV Fee

Aby można było zapłacić kolejną opłatę konieczne jest zaakceptowanie przez NVC wyboru agenta. Na swojej stronie NVC podaje, że zajmuje to maksymalnie 15 dni, przez telefon podają, że 30. Ogólnie jest z tym problem. Moja wskazówka to dzwonić i nalegać, aby reprezentant NVC zaakceptował Wasze DS-261 tu i teraz, w trakcie rozmowy. My tak zrobiliśmy, co prawda udało się dopiero za drugim razem, za pierwszym reprezentantka była miła, ale z uporem maniaka nam odmawiała i kazała czekać 30 dni. Mąż zadzwonił następnego dnia i udało się bez problemów, a IV fee było dostępne już następnego dnia.

Krok 5: DS-260

Gdy status IV fee zmieni się na PAID to główny aplikant czym prędzej może zabrać się za wypełnianie DS-260. Formularz trochę przydługawy, ale można przerwać wypełnianie i wrócić do niego później.

Krok 6: Case Complete

Wszystkim życzę, aby ich sprawa potoczyła się w NVC tak jak nasza, bez żadnych checklist, czyli konieczności dosłania dodatkowych informacji, dokumentów, ponieważ wtedy ląduje się na końcu kolejki i znowu trzeba swoje odczekać.

Nam się poszczęściło i po 23 dniach od wysłania przez nas dokumentów do NVC otrzymaliśmy telefoniczną informację, że nasza sprawa została rozpatrzona pozytywnie! A skąd wiedzieliśmy, żeby akurat wtedy zadzwonić? Konto na ceac.gov nie informuje przecież o statusie sprawy, a żeby czegokolwiek się dowiedzieć telefonicznie trzeba powisieć na linii tak z godzinkę w oczekiwaniu na wolnego reprezentanta, więc codzienne dzwonienie nie wchodzi w grę... Ale! Któregoś dnia zalogowałam się na nasze konto na stronie NVC i oto co zobaczyłam:



Affadavit of Support Fee zmienił się z PAID na N/A, co wg http://www.visajourney.com/ oznacza w zdecydowanej większości przypadków Case Complete. I tak też faktycznie było i w naszej sytuacji!


Moje wskazówki:

  1. Nie czekajcie na list z NVC, tylko dowiadujcie się o numer sprawy telefonicznie.
  2. Zaraz po zapłacie AOS fee dostępny do wydrukowania jest kod kreskowy, nie trzeba czekać aż status zmieni się na PAID.
  3. Wydrukujcie dwa egzemplarze kodu kreskowego, jeden dla paczki z AOS i drugi dla paczki z IV Application.
  4. Oba zestawy wyślijcie razem, zaraz po zapłacie AOS fee, najlepiej ekspresową przesyłką.
  5. Dzwońcie uparcie, prosząc o akceptację DS-261 i aktywację IV fee.





poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Immigration Visa - Stage 1st - USCIS

W pierwszym swoim poście na tym blogu wspomniałam, że czekam na tzw. Zieloną Kartę. W tym poście chciałabym powiedzieć coś więcej o całym procesie i przy okazji sobie ponarzekać na tempo pracy urzędów amerykańskich. Niestety świadomość, że miliony innych ludzi czekają w kolejce jakoś nie uspokaja mojej niecierpliwości i wiedząc, że właśnie dlatego to zabiera tyle czasu i tak z uporem maniaka potrafiłam sprawdzać status naszej sprawy 10 razy dziennie.

Ale do rzeczy...

Obywatele USA, którzy mają foreign spouses  (czyli małżonków nie posiadających obywatelstwa amerykańskiego, ani statusu rezydenta USA) mogą ubiegać się dla nich o Family-based Immigrant Visas (wizę imigracyjną w kategorii Sponsorowanie rodzinne), a dokładnie o wizę IR-1 lub CR1. IR-1 (akronim od Immediate Relative - najbliższy krewny) to wiza dla par będących małżeństwem ponad 2 lata w momencie wydania wizy, a CR1 (Conditional Residence - rezydentura warunkowa) dla małżeństw ze stażem poniżej 2 lat. W pierwszej sytuacji małżonek otrzymuje wizę na 10 lat, a w drugim na 2 lata i po upływie tego czasu konieczne jest odnowienie wizy co wiąże się z pieniędzmi (a jakże!) i koniecznością udowodnienia bona fide marriage (czyli prawdziwości małżeństwa). Tyle tytułem wstępu ;)

My jesteśmy małżeństwem o zdecydowanie krótszym stażu, więc kwalifikuję się do otrzymania wizy CR-1. Jak się dowiedziałam ile to wszystko będzie trwało to się za głowę złapałam... 8-14 miesięcy :( W związku z tym czym prędzej zabraliśmy się za wypełnianie dokumentów, formularzy i zbieranie wszystkiego co nam było potrzebne. A oto skład naszej paczki-petycji:

1. Form I-130, Petition for Alien Relative
2. Form G-325A - informacje na temat sponsora/petenta, np. miejsca pracy i adresy zamieszkania z ostatnich 5 lat.
3. Form G-325A - te same informacje na temat potencjalnego imigranta.
4. Fotokopia aktu urodzenia obywatela USA, żeby potwierdzić jego prawo do złożenia takiej petycji.
5. Fotokopia aktu małżeństwa.
6. Dowody na prawdziwość małżeństwa (np. wspólne konto bankowe, wspólne ubezpieczenie, zdjęcia, itp.)
7. Czek na bagatela $420.

Wyszedł nam z tego całkiem ładny, pulchny segregator, który został wysłany do Chicago, do siedziby USCIS (US Citizenship and Immigration Services). Nasza przesyłka dotarła do celu dopiero po 2 tygodniach (sic!) i zgodnie z procedurą wysłano do nas Notice of Action 1 z datą 01/10/2014, czyli potwierdzenie przyjęcia petycji do rozpatrzenia.  I na tamten moment to był koniec... rozpoczęło się długie 161 dni oczekiwania na jakikolwiek ruch ze strony urzędu, według oficjalnej informacji powinniśmy dostać odpowiedź w ciągu 5 miesięcy od daty NOA1. Nic jednak nie przyszło, więc skorzystaliśmy w przywileju Service Request, czyli wysłania zapytania o status sprawy, wysłaliśmy je 08/03/2015 i na ku naszej wielkiej radości już 11/03/2015 otrzymaliśmy Notice of Action 2 z decyzją pozytywną! Po 3 dniach dostaliśmy oficjalny list, a 20/03/2015 informację, że petycja została wysłana do National Visa Center do dalszego rozpatrzenia, ale to już etap 2 naszej wizowej przygody ;)

sobota, 28 marca 2015

USA 2013 - ...& Travel

W wakacje 2012 udało mi się zwiedzić Chicago, Waszyngton, Nowy Jork i kilka innych miejsc, ale tylko przejazdem, natomiast amerykańską wyprawę 2013 uważam za bardzo udaną - aczkolwiek mogłam zrobić więcej zdjęć :)

Zaraz po zakończeniu kontraktu ja i moje dwie współtowarzyszki opuściłyśmy nasze miejsce pracy (Clearwater Camp for Girls, Minocqua, WI) i autobusem udałyśmy się na lotnisko w Milwaukee, WI skąd lotem z jedną przesiadką poleciałyśmy prosto do San Francisco, gdzie dołączyła do nas jeszcze jedna dziewczyna. Nocowałyśmy tutaj. Travelodge Center opinie ma różne, ale zapłaciłyśmy niecałe $290 za 3 noce za 4 osoby, cenowo korzystnie, za rogiem przystanek komunikacji miejskiej, w pokoju było czysto, schludnie, szkoda tylko, że w nocy zdarzały się włamania do samochodów zaparkowanych nieopodal..

San Francisco

Pierwszym punktem na naszej liście miało być więzienie Alcatraz, ale niestety w swojej niewiedzy nie zarezerwowałyśmy wcześniej biletów, a na miejscu nie było już takiej możliwości, bo wszystkie wejściówki na najbliższy tydzień były wykupione (sic!). Obeszłyśmy się smakiem i tyle było z naszej więziennej przygody... Ewentualnie można było kupić bilety 'z drugiej ręki' ale ceny były wręcz kosmiczne.

Z lekkim uczuciem zawodu udałyśmy się udałyśmy się zobaczyć sławny most Golden Gate. Za radą znajomych wypożyczyłyśmy rowery (wbrew pozorom do tanich ta impreza nie należy) i po kilku dobrych minutach wycieczki oto co ukazało się wreszcie naszym oczom:


Trochę pochmurnie, ale ciągle pięknie:


Sam przejazd rowerem przez most jest trochę uciążliwy ze względu na dosyć silny wiatr, ale wysiłek wynagradza przepiękne malutkie miasteczko po drugiej stronie mostu. Susalito, nazwa ta wywodzi się z hiszpańskiego i taki też klimat serwuje turystom.


Znowu, chmury trochę popsuły nam widoki... Sausalito oferuje mnóstwo zachęcająco wyglądających restauracji z dobrym menu.

Zdjęcie przez przypadek zawiera lokowanie produktu..:P
Jako środek lokomocji na drogę powrotną wybrałyśmy prom.


A tak wyglądał transport naszych rowerów:


Przynajmniej mogłyśmy z bliska pooglądać wyspę Alcatraz:



Po dotarciu na ląd zapuściłyśmy się w uliczki San Francisco...

Gdzieś w San Francisco

Chinatown

Sławne strome wzniesienia ulic San Francisco

Kolejka linowa

I jeszcze raz ostro w dół ;)
Obowiązkowo oczywiście odwiedziłyśmy Lombard Street znaną jako "najbardziej poskręcaną ulicę na świecie", Fisherman Market, gdzie spróbowałyśmy lokalnej kuchni, której głównym składnikiem jest krab. Czas w San Francisco zleciał mi bardzo szybko i wiem, że kiedyś tam wrócę, bo wiele jeszcze zostało mi do zobaczenia. Następny przystanek Los Angeles! :D



Los Angeles

Z SF do LA dostałyśmy się dzięki http://us.megabus.com/, bilety zakupiłyśmy w cenie $37 od osoby. Autobus czysty, wygodny, z Wi-Fi, toaletą i przerwami na posiłki. Wyjechałyśmy bladym świtem, a do przystanku końcowego dotarłyśmy popołudniu, potem szybciutko w metro i do naszego hostelu ($28 za noc od osoby), który znajdował się na Hollywood Bldv, czyli na tej samej ulicy co Aleja Gwiazd! Miejscówka bardzo fajna, ale podkreślam, że z natury jest to typowy hostel ;)


Palmowe LA
Aleja Gwiazd
W LA obowiązkowa była wyprawa do Universal Studios, czyli parku zabaw dla dzieci... i dorosłych!


Poznajecie tego Pana?

Back to The Future!

Jak zabawa to zabawa! Jurassic Park Ride :)

Nie mogło zabraknąć obowiązkowego zdjęcia na tle sławnego napisu Hollywood.


A teraz czas na Las Vegas!



Las Vegas

Do Las Vegas dostałyśmy się już własnym, czyli wypożyczonym środkiem lokomocji :) Nocleg wyniósł nas $12,5 os/noc wraz ze śniadaniem. A co ciekawego w Las Vegas? Światła, kasyna... i nic poza tym. Ale, ale.., miałyśmy okazję nocować w sławnym z serii filmów Kac Vegas hotelu Ceasers Palace. Przepych robi wrażenie, nawet można poczuć się otoczonym klimatem starożytnego Cesarstwa Rzymskiego... rzeźby, fontanny, marmury... i wszystkim znane chapels, do szybkiego zawierania ślubów.

Źródło: Internet
Wieczorem koniecznie należy wybrać się na pokaz tańczących fontann przed hotelem Bellagio.

Źródło: Internet
Oraz zobaczyć znany z filmów obrazek rozświetlonego Las Vegas:

Źródło: Internet
Za dnia wiele w stolicy hazardu się nie dzieje (ciekawostka: w rzeczywistości cześć Las Vegas Blvd, wzdłuż którego położone są najbardziej znane nam hotele, formalnie nie należy do miasta Las Vegas, a jedynie mu podlega), więc my spędziłyśmy go korzystając z hotelowych dobrodziejstw - kuchnii, basenu, kasyna.

Kolejne obowiązkowe zdjecie.
Następny przystanek Grand Canyon!

Grand Canyon


Zdecydowanie jedno z miejsc na Ziemi, które naprawdę warto zobaczyć, zapierające dech w piersiach, ciągnące się przez 446 km cudo natury.

Radocha

Bardzo amerykańskie skrzynki pocztowe.

Route 66

Nowy Jork

Ostatni przystanek to NYC i pamiątkowe zdjęcie na Times Square.



I wreszcie do domu, trzeba przecież myśleć już o Summer 2014 :D

niedziela, 1 lutego 2015

USA 2012 - Work...

O tym, że jednak jadę do USA na wakacje dowiedziałam się dokładnie 8 marca gdy wróciłam do domu po hulankach z okazji dnia kobiet. Byłam trochę w szoku, ponieważ camp który wcześniej był mną zainteresowany przeprowadził ze mną rozmowę na Skype, natomiast ten nawet się do mnie nie odezwał co spowodowało, że od razu miałam czarne myśli na temat tego miejsca. Camp, który mnie zatrudnił nazywa się Clearwater Camp for Girls i wyobraźcie sobie moje zwątpienia, kiedy dotarło do mnie, że to ośrodek tylko dla dziewczyn... Po otrzymaniu wizy, przejściu szkolenia dla uczestników programu W&T pozostało mi już tylko czekać na wylot. 15 czerwca stawiłam się na Okęciu gdzie poznałam Gosię, która leciała na ten sam camp. Z lotniska Chicago O'Hare odebrała nas Ruth i po 6-godzinnej podróży wreszcie dotarłyśmy do celu. Było późno i ciemno, więc nic nie oglądając cała nasza trójka (bo w Chicago dołączyła do nas jeszcze dziewczyna z Węgier) poszła grzecznie spać w !uwaga! swoich pokojach. Potem okazało się, że miałyśmy królewskie warunki, zazwyczaj na campach mieszka się w kilka osób w jednym pomieszczeniu, a my miałyśmy oddzielne kwatery i dostęp do dwóch łazienek :D

Tak wygląda kabina, w której mieszkają dzieci.
Na pięterku znajdowały się nasze pokoje, a na parterze główne biuro Campu.

Widok na Waterfront.
Pracę rozpoczęłyśmy dopiero po dwóch dniach od przyjazdu i znowu miałyśmy szczęście, w kuchni pracowało trzech kucharzy plus nasza trójka do pomocy na niecałe 150 osób. Dla mnie pierwsze dwa tygodnie były dosyć trudne, towarzyszyła mi silna blokada językowa, do tego jet-lag, który ja kiepsko znoszę i stres związany z zupełnie nowym otoczeniem, praca po około 9-10h dziennie. Ogólnie sprawdziło się to o czym mówiono nam na szkoleniu, że pierwsze dwa tygodnie mogą być ciężkie, po tym czasie jednak zbudowaliśmy świetny zespół i uwijaliśmy w niecałe 8h :D

Zwykły dzień pracy na campie.

Jego harmonogram w dużej mierze zależy od tego jak duży jest dany camp i czy pracuje się systemem zmianowym. CC4G (Clearwater Camp for Girls) jak już wspominałam jest malutki (w porównaniu do ośrodków goszczących czasem około 1000 dzieciaczków), więc wszystkie posiłki były wydawane w 1 turze. Zaczynałyśmy o 7.30, o 8 było śniadanie, potem zmywanie, przygotowanie stołów na obiad i od około 10.15 miałyśmy przerwę do 12. O 12.30 obiad i ten sam schemat do 14.30, potem przerwa do 17. O 18 kolacja i o 19.30 koniec dniówki. I tak przez 9 tygodni ;)

Ja przy pracy.
Nasza kuchnia.
Dining Hall - jadalnia.
Dzień wolny.

Tygodniowo przysługiwał nam jeden dzień wolny, każda z nas miała inny, więc niestety atrakcje musiałyśmy zapewniać sobie indywidualnie. Czasem trafiał się tzw. dinner off, czyli kuchnia nie serwowała kolacji, a uczestniczy grillowali, pichcili na własną rękę albo odgrzewali to co wcześniej przygotowała kuchnia.

Minocqua, małe miasteczko przy którym znajdował się nas ośrodek oferuje w zasadzie sporo atrakcji, można wypożyczać łódki, jet-ski, narty wodne, tylko cena czasem powoduje ból głowy. Ja więc zazwyczaj brałam rower, odwiedzałam Walmart albo okoliczne jeziorka, wałęsałam się po tych kilku uliczkach miasta i tyle. Tak na prawdę to atrakcją tygodnia był czwartek wieczór kiedy ruszałyśmy "na miasto". Minocqua miała i nadal ma to coś, ten bar, gdzie grana jest muzyka na żywo składająca się z jednoosobowego zespołu z jednym instrumentem- gitarą. Muzyk ten jednak gra i śpiewa fantastycznie, podrywa ludzi do zabawy tak, że tańczą na barowych stołach, co mnie na początku zaskoczyło, ale dowiedziałam się, że to już tradycja i jeśli w czwartek wieczorem nikt nie tańczy na stołach to znaczy, że impreza jest do niczego! Bardzo dobrze wspominam te zabawy, jedne z najlepszych w jakich w życiu uczestniczyłam i kto by się spodziewał, że czekały na mnie w lesie, na północy Wisconsin.

Co Cię spotka jeśli zdecydujesz się wziąć udział w Summer Camp?

Doświadczysz dużo dobrego, to na pewno, ale zdarzają się i słabsze momenty. Spotkasz wspaniałych ludzi, będziesz mieć szansę doszlifować język angielski, usamodzielnić się, sprawdzić swoją wytrzymałość, zobaczyć piękne miejsca, inną kulturę. Trzeba jednak pamiętać, że jest to jednak praca, której może towarzyszyć uczucie monotonii, mogą pojawić się zatargi z współpracownikami, ale kluczem jest nie tracić cierpliwości i nie dać się sprowokować. Taki wyjazd jest na prawdę rewelacyjną przygodą i jeśli ktoś nie ma pomysłu na wakacje to tym bardziej polecam :D

niedziela, 25 stycznia 2015

W&T - podatek

Zbliża się sezon rozliczeń podatkowych, więc pojawiają się pytania odnoście rozliczenia dochodu uzyskanego w USA na programie Work & Travel. Jako że trzykrotnie brałam w nim udział i przez dwa lata bezpośrednio pracowałam dla firmy zajmującej się organizacją tego typu wyjazdów to trochę zapoznałam się z tematem.

1. Czy muszę wykazać dochód uzyskany w USA w ramach wakacyjnego programu W&T? 

TAK.

Większość z nas obowiązuje tzw. nieograniczony obowiązek podatkowy obligujący nas do wykazanie całości swoich dochodów. Jeśli pracowaliśmy jedynie w USA, a w Polsce w ciągu roku nie podjęliśmy żadnego zatrudnienia to i tak musimy rozliczyć podatek od dochodów uzyskanych wyłącznie za granicą.

"Osoby fizyczne, jeżeli mają miejsce zamieszkania na terytorium Polski, podlegają obowiązkowi podatkowemu od całości swoich dochodów (przychodów) bez względu na miejsce położenia źródeł przychodów (nieograniczony obowiązek podatkowy) – art. 3 ust. 1 ustawy z dnia 26 lipca 1991 r. o podatku dochodowym od osób fizycznych (tekst jedn. z 2010 r. nr 51, poz. 307, z późn. zm., dalej: ustawa o PIT)."

Przepisy precyzują kto dokładnie posiada rezydenturę podatkową w Polsce (ma miejsce zamieszkania na terytorium Polski, a tym samym podlega nieograniczonemu obowiązku podatkowemu).

"Dla celów podatku dochodowego od osób fizycznych za osobę mającą miejsce zamieszkania na terytorium Polski uważa się osobę:
- posiada na terytorium Polski centrum interesów osobistych lub gospodarczych, czyli ośrodek interesów życiowych lub
- przebywa na terytorium Polski dłużej niż 183 dni w roku podatkowym."

Z tego wynika, że osoba wyjeżdżająca na taki program na np. 4 miesiące nie traci statusu rezydenta podatkowego Polski.

Dla uzupełnienia informacji fragment dotyczący ograniczonego obowiązku podatkowego.

"Osoby fizyczne, jeżeli nie mają na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej miejsca zamieszkania, podlegają obowiązkowi podatkowemu tylko od dochodów (przychodów) osiąganych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Jest to ograniczony obowiązek podatkowy – art. 3 ust. 2a ustawy o PIT."

2. Co mi grozi jeśli nie wykażę uzyskanych dochodów?

Dopóki Urząd Skarbowy się dowie, dopóty można spać spokojnie. Jakby się jednak dowiedział i zrobił kontrolę do grozi nam kara równa 75% uzyskanego, lecz zatajonego dochodu. Sporo. Ale czy Urząd Skarbowy ma szanse się w ogóle o tym dowiedzieć? No i to jest właśnie loteria, bo USA i Polska póki co nie przesyłają sobie takich informacji, więc jeśli nie trafi nam się jakaś "życzliwa" osoba to szanse na ujawnienie naszego dochodu są minimalne. Ale! Ale przestrzegam osoby myślące o emigracji, a tym samym zmianie rezydentury podatkowej gdyż mogą stać się losowym obiektem zainteresowania Urzędu Skarbowego. "Płacili podatki i nagle przestali...Interesujące. Sprawdźmy to!" 

3. Czy muszę wykazać mój dochód w USA?

Jako posiadacz wizy J-1 zasadniczo tak. Jednak najczęściej robi to za nas amerykański pracodawca i dostajemy czek na kwotę pomniejszą o zapłacony podatek. Na początku roku kalendarzowego powinniśmy otrzymać od pracodawcy formularz W2, czyli taki amerykański PIT. Dla pewności zapytaj swojego pracodawcę czy odprowadził za Ciebie podatki. Jeśli tak to pozostaje Ci tylko wypełnić formę 1040EZ lub 1040EZ-NR i voilà.

4. Czy mogę ubiegać się o zwrot podatku z USA?

Tak, tylko finalnie zmuszeni będziemy oddać do Urzędowi Skarbowemu, więc tak czy inaczej nie nacieszymy się tymi pieniędzmi. Żeby uzyskać zwrot podatku z USA należy wypełnić formularz 1040NR-EZ i wraz z kopią dokumetu W2 oraz karty SSN (Social Security Number) wysłać na adres:

INTERNAL REVENUE SERVICE,AUSTIN TX 73301-0215

Potem czekamy, aż przyjdzie do nas czek na odpowiednią kwotę.

WAŻNE! Gdy podatnik uzyskał zwrot zapłaconego za granicą podatku, to w zeznaniu podatkowym składanym za rok, w którym zwrot ten nastąpił, ma obowiązek doliczyć zwróconą mu kwotę, którą wcześniej odliczył w rozliczeniu podatku dochodowego Polsce.

5. Jak rozliczyć się z dochodu uzyskanego w USA?

Aby poprawnie rozliczyć się z uzyskanego dochodu konieczne jest wypełnienie dokumentów:

  • zeznanie roczne PIT36
  • załącznik o źródłach zarobków z USA (załącznik PIT/ZG).
  • PIT-0, gdzie wyliczamy naszą ulgę abolicyjną.

Kwoty oczywiście podajemy w złotówkach zgodnie ze średnim kursem NBP ostatniego dnia roboczego poprzedzającego wystawienie czeku.

6. Jak wysoki zapłacę podatek od uzyskanego w USA przychodu?

Polska podpisała z USA umowę o unikaniu podwójnego opodatkowania i w celu obliczenia podatku od dochodu uzyskanego w USA stosuje się metodą proporcjonalnego odliczenia.

Tutaj odsyłam do bardziej oficjalnych źródeł, np.:



P.S.  Proszę nie traktować tego posta jako porady prawnej, gdyż nie jestem odpowiednio wykwalifikowana, aby takowych udzielać. Piszę z własnego doświadczenia, a do zdobycia go zmotywowała mnie spora liczba pytań kierowanych do mnie przez uczestników programu W&T.

P.S. Tak pół żartem, pół serio to na razie sporo osób śmieje z tych, którzy wykazują i płacą podatek od dochodu uzyskanego w USA twierdząc, że "nie ma szans, aby Urząd się dowiedział o mojej pracy w USA". Nie wiem, szczerze mówiąc, jak to wygląda, ale Urząd Skarbowy wg aktualnego prawa może nas skontrolować do 6 lat wstecz, więc przykro by mi było gdyby za 5 lat wlepił mi karę w wysokości niezłej sumki tylko dlatego że nie chciało mi się zapłacić podatku kilka lat temu. Każdy oczywiście zrobi jak uważa, ja jako że mam tendencje do paniki to chcąc jej uniknąć staram się robić tak jak przepisy mi nakazują, dla świętego spokoju.




czwartek, 22 stycznia 2015

Paryż - przereklamowany czy nie?

W grudniu 2014 spełniło się jedno z moich małych marzeń. Wraz z mężem, który przyleciał do mnie w odwiedziny postanowiliśmy wybrać się do Paryża. Wyjazd wypadł w okresie świątecznym, gdyż na ten czas udało nam się wyszukać całkiem przystępne w cenie bilety lotnicze. Za naszą dwójkę zapłaciliśmy 420zł, w cenie mały bagaż podręczny. Linia Wizzair. Wymiary bagażu to 42x32x25cm, więc nieduży, jednak bez większych problemów udało nam się spakować wszystkie potrzebne rzeczy. Ceny noclegów okazały się nieco zabójcze, za malutki pokój dwuosobowy, 4 noclegi, policzono nam 250€, nasze konto bankowe aż zajęczało z wrażenia.

W Paryżu wylądowaliśmy o 8 rano, szybko przemieściliśmy się do miejsca skąd odjeżdżały autobusy do Paryża (17€ w jedną stronę za osobę) i o godzinie 10 byliśmy już na przystanku Porte Maillot, a o 11 w hotelu gdzie zostawiliśmy bagaże i czym prędzej wyruszyliśmy na podbój miasta.

Przystanek 1: Bazylika Sacre-Coeur (Bazylika Najświętszego Serca).


Bazylika znajduje się na szczycie wzgórza Montmartre. Aby móc zobaczyć wnętrze trzeba wspiąć się po nie wiem ilu schodach, można się zmachać. Świątynia piękna na zewnątrz jak i wewnątrz. Sercem świątyni jest podobno największa na świecie mozaika, która przedstawia znany, bo wałkowany na języku polskim, motyw Deesis. Natomiast na mnie największe wrażenie wywarła spora liczba żebrzących wokół kościoła osób i mnóstwo naciągaczy sprzedających tandetne figurki wieży Eiffla, breloczki z gargulcami i inne badziewia. Aż się zdziwiłam, że nikt nie pilnował terenu wokół tej bazyliki.

Następnie wąskimi uliczkami dzielnicy Monmartre, która jest jedną z piękniejszych w Paryżu, udaliśmy się zobaczyć słynny Moulin Rouge (Czerwony Młyn). 

Przystanek 2: Moulin Rouge.


Co dużo mówić, za dnia nie robi wrażenia, ale to też pewnie dlatego, że istotą nie jest tutaj wygląd budynku, ale to co się w nim dzieje. Chyba najpiękniej przedstawia to musical o tym samym tytule, który gorąco polecam, jest na prawdę wzruszający. Po zrobieniu obowiązkowego zdjęcia ruszyliśmy na zachód, akurat zrobiło się ciemno i naszym oczom niespodziewanie ukazała się dzielnica zwana Red Light District, sama nazwa wskazje co tam można zastać. Zwiewaliśmy co sił w nogach, ponieważ ta ulica to najbezpieczniejszych nie należy.

Przystanek 3: Panteon

Z greckiego oznacza miejsce poświęcone wszystkim bogom, natomiast paryski Panteon na początku był świątynią pw. św. Genowefy, a teraz pełni funkcję mauzoleum sławnych francuzów. Tutaj spoczywa Maria Skłodowska-Curie wraz z mężem. Zdjęcia wyszły mało ciekawie, ponieważ kopuła w trakcie naszej wizyty była akurat w renowacji dlatego posiłkuję się źródłami internetowymi:

"Pantheon P1190526". Licensed under CC BY-SA 3.0 via Wikimedia Commons - http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Pantheon_P1190526.jpg#mediaviewer/File:Pantheon_P1190526.jpg
Przystanek 4: Ogród Luksemburski.

Następnie krótki spacerek przez przepiękny Ogród Luksemburski.


Przystanek 5: Katakumby.

W kolejce czekaliśmy 1,5h, aby wreszcie móc zejść 20 metrów w dół i następnie ruszyć podziemnym 2 km szlakiem korytarzy ciągnących się w centrum stolicy Francji. Takich korytarzy w Paryżu jest w sumie około 300 km! Przepełnienie paryskich cmentarzy pod koniec XVIII w. sprawiło, że - w obawie przed epidemią - szczątki 6 mln paryżan złożono w miejscu dawnego kamieniołomu, a dzisiejszych Katakumb. Na bramie wejściowej przeczytać możemy napis "Zatrzymaj się, oto królestwo śmierci".

http://creativemagazine.pl/web_art/1194/paryz.jpg

Przystanek 6: Musée du Louvre 

Standardowo długie kolejki przy obu wejściach do muzeum. My przypadkiem trafiliśmy na to, które jest w centrum handlowym, w sumie dobrze, bo przynajmniej było nam ciepło. Poczekaliśmy niecałą godzinkę i rozpoczęliśmy wyprawę... Szczerze to ani ja ani mój mąż nie jesteśmy pasjonatami ani galerii, ani muzeów, ale ten punt należał do obowiązkowych, więc nie było "zmiłuj się". Luwr jest na prawdę ogromny i jeśli ktoś by chciał dokładnie wszystko obejrzeć to chyba tydzień by nie starczył. Obeszliśmy wszystkie najbardziej znane punkty i opuściliśmy budynek po około 5 godzinach. Tym razem wykorzystaliśmy główne wejście - przez słynną piramidę.


Mnie osobiście bardzo spodobała się architektura samego budynku Luwru - piękna.

Dalej spacer przez sławne Pola Elizejskie do Łuku Triumfalnego, który nawet robi wrażenie swoim rozmiarem, nasz zachwyt jednak szybko został ostudzony przez załamanie pogody także czym prędzej uciekliśmy do hotelu.

Przystanek 7: Katedra Notre Dame

Katedra położona jest na malowniczej wysepce, zwiedzać ją można codziennie, za darmo. Jednak jest haczyk - za wejście do Skarbca trzeba zapłacić. 


Potem znowu godzinne czekanie, aby wejść na wieże katedry, czas wspinaczki po schodach umila nam towarzystwo sławnych gargulców, które według różnych wierzeń mają ostrzegać i chronić przed złem, gdyż – jak wierzono – demony muszą uciec gdy zobaczą własny obraz. A taki widok rozciąga się ze szczytu wieży:


Przystanek 8: Wieża Eiffla

I tutaj niestety ponieśliśmy klęskę... Kolejki okazały się tak długie, że zrezygnowaliśmy z pomysłu wjazdu na szczyt wieży.  Pospacerowaliśmy jedynie po polach marsowych przyglądając się dziełu Eiffla...i tyle.

Przystanek 9: Paryż Beauvais

Lotnisku Paryż Beauvais oficjalnie nadaję status najgorszego lotniska z jakim dotychczas miałam styczność. Z dwudziestu, które odwiedziłam to niestety paryskie najbardziej razi wszechobecnym chaosem i dezorganizacją. Zgodnie z instrukcjami wsiedliśmy w autobus z Paryża odjeżdżający 3h przed planowym lotem. Na lotnisku byliśmy 1 godzinię i 40 min przed wylotem, więc czasu nie było tak wiele. Skorzystaliśmy z toalety, wypiliśmy kawę i ustawiliśmy się w kolejce do odprawy. Nie mam pojęcia jak to się stało, ale po 45 min czekania okazało się, że jesteśmy na złym terminalu! Do odlotu zostało 30 min, więc szybko przebiegliśmy z terminalu 1 na terminal 2, a tam naszym oczom ukazała niekończąca się linia oczekujących. Podeszliśmy do obsługi z prośbą o pomoc, gdyż byliśmy już dosyć mocno zestresowani, a miła pani pokierowała nas na koniec kolejki z informacją "We will call for this flight". Ok. Posłusznie znowu ustawiliśmy się w kolejce, a po 10 min oczekiwania wybuchło wielkie zamieszanie, bo jak się okazało cała gawiedź była już spóźniona na swoje loty. Nagle wybuchło zamieszanie, które przypominało otwarcie sklepu organizującego ogromne wyprzedaże. Ludzie przeskakujący przez barierki, pchający się do kontroli bezpieczeństwa - niecodzienny to był widok. Nasz lot był zaplanowany na 8.50. Boarding rozpoczął się ostatecznie o 9.05. W sumie i tak całkiem nieźle. Koniec końców wszystko skończyło się dla nas dobrze i bezpiecznie wylądowaliśmy na lotnisku w Pyrzowicach. Planowo!

Podsumowanie:

1. Uważam, że koszty związane z podróżą, zakwaterowaniem i pożywieniem były niewspółmiernie do wrażeń. W mojej ocenie Paryż jest zaniedbany, jedynie ścisłe centrum utrzymywane jest w jako takiej kondycji.

2. Paryż jest miastem rangi światowej, a większość informacji oddanych do użytku publicznego, np. informacji o eksponatach była jedynie w języku francuskim! Wiadomo, w Luwrze wybór gamy językowej jest szeroki, ale już np. Panteon ma w ofercie jedynie krótką ulotkę po angielsku i tyle. Wszystkie tabliczki przy gablotach były wyłącznie w języku paryżan. To zdecydowanie kształtowało moje odczucie negatywnie. 

3. Nie chcę generalizować, ale pogłoski o nieuprzejmych francuzach niestety w naszym przypadku sprawdziły się w około 80%. Wygląda jakby uwielbiali wpychać się w kolejki, a zostawienie trochę miejsca przed sobą skutkowało natychmiastowym przesunięciem na dalszym pozycję wśród oczekujących. Bardzo mnie to drażniło.

Kończąc pokuszę się o stwierdzenie, że Paryż na pewno wart jest zobaczenia, ale tylko w przypadku gdy mamy garść zbędnych pieniędzy, a wszystkie ciekawsze miejsca już widzieliśmy.

Tip:
Gdybym miała lecieć znowu, wybrałabym linię easyJet, połącznie Kraków - Paryż Charles de Gaulle. Akceptują bagaż podręczny o nieco większych rozmiarach niż Wizzair, cena jest podobna, a przejazd z lotniska paryskiego do centrum miasta kosztuje około 5€. I jeszcze jedno, jeśli czeka Was bardzo wczesny lot to polecam zadbać o taxi, niestety o 4 rano większość linii metra jeszcze nie działa. My o mały włos byśmy wtopili sprawę, ale na szczęście byliśmy w takim miejsce, że o taksówkę nie było ciężko ;)